zani trędowaci do swego Ojca; płakali oni i łkali wszyscy, jak dzieci!...«[1]
Ale nietylko u biednych swych chorych zasłużył O. Beyzym na podziw i miłość. Na wszystkich, co go otaczali w ostatnich chwilach, zrobiła śmierć jego ogromne wrażanie, jakby ostatni błysk dopalającej się świecy ślicznego życia.
»O. Beyzym — pisze ks. Dr. Loiselet w dziesięć dni po jego zgonie — umarł 2 października po długiej chorobie miesięcznej i bolesnej agonji. Wyobrazić sobie trudno, jak surowe życie wiódł w iście pustelniczej miejscowości Marana od r. 1902—1912. Żyłem z nim bliżej dopiero rok ostatni, kiedy już zdrowie jego mocno nadwątlone, zwolna pogarszać się poczęło. Jakiem musiało być poprzednie jego życie, można wywnioskować z tych objawów, jakie zauważyć mogłem w ostatnich czasach. Rano nie przyjmował żadnego pokarmu — objad jego, to skromny talerz ryżu, przyprawiony po malgasku, a więc bez omasty, z odrobiną mięsa i to tylko parę razy w tygodniu, bo w środę, piątek i sobotę, aczkolwiek już podupadły na zdrowiu, nigdy go nie brał do ust. O godzinie 4 i na wieczór trochę herbaty, oto cały posiłek. Mimo usilnych nalegań, stanowczo sprzeciwiał się jakiejkolwiek zmianie w sposobie życia tak surowego. Jeśli dodamy jeszcze długie czuwania nocne i to że sypiał na twardym łożu, nie używając nigdy miękkiej pościeli, jedynie przynaglony przez 15 dni przed
- ↑ Rps. (w IV tomie rękopisów O. Beyzyma Nr. 516), przysłany przez O. Aug. Niobey S. J. w liście z Fianarantsoa 3/VI 1913 r.