Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/102

Ta strona została przepisana.

dzień cały upłynął zanim nieprzyjaciel nadciągnął. Użyłem tego czasu na ułożenie planu bitwy, przypomniałem sobie zdarzenie z historyi Szwaj caryi z przed pięciu czy sześciu wieków, postaw iłem około pięćdziesięciu ludzi pod dowództwem jednego z naczelników w aryergardzie i ci mieli urządzić rodzaj zasadzki.
Przed samem zaczęciem bitwy przyszła mi myśl, która w istocie dała nam zwycięstwo bez walki. Dopóki trwały przedwstępne porozumiewania, trzym ałem się w oddali. Obiedwie strony oskarżały się według zwyczaju i wymyślały sobie wzajem. Kiedy wreszcie od słów miało przyjść do czynów i rzucono nawet na mnie parę dzid, które odbili moi tarczownicy, wystąpiłem na szczudłach na czele mojej armii i puściłem kilka strzał na nieprzyjaciela. Ten z krzykiem przerażenia zaczął uciekać w nieładzie, moi ludzie rzucili się w pogoń. Pom yślałem wówczas, iż byłoby lepiej zamiast zabijać, zawrzeć przymierze ze zwyciężonem pokoleniem, bo mogłoby mi ono być pomocne, w razie gdybym znów probował dostać się do swoich, ta nadzieja bowiem nie opuszczała mnie nigdy. A przytem mogliby oni roznieść moją sławę w ten sposób, żeby się dostała jakimś sposobem do Europejczyków, a ci dowiedziawszy się, że jeden z pomiędzy nich zostaje gdzieś odcięty od świata, może przybyliby mi z ratunkiem.
Objawiłem mój pokojowy zam iar współtowarzyszom broni i oni się nań zgodzili.
Tymczasem nieprzyjaciel zatrzymał się o kilkaset łokci, znowu szykując się do boju, a przyglądając się nam