Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/11

Ta strona została przepisana.

krajowcy stawali się coraz bardziej uprzykrzeni, bo nieustannie przybywali na okręt, przynosząc mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, wszędzie zaglądając jakby mieli do tego prawo, tak że ich się pozbyć nie było można.
— Nie podoba mi się to — dodał — i muszę ich od tego odzwyczaić.
Na drugi dzień rano, gdy przypłynęła łódź pełna krajowców, nie pozwolił ani jednem u z nich wejść na okręt. Gdyśmy im to tłómaczyli, przybył naczelnik z pół tuzinem znaczniejszych mieszkańców, których znałem po większej części. Byli wszyscy bardzo obrażeni, ale uparty kapitan nie chciał ich przyjąć na statek. N aczelnik odpłynął w największym gniewie, a wszyscy krajowcy oddalili się za jego przykładem. Gdy łodzie ich zniknęły nam z oczu, wielka cisza zapanowała na okręcie, morzu i całern wybrzeżu, jednocześnie padło na nas wszystkich przeczucie jakiegoś niebezpieczeństwa. Wiedzieliśmy, że krajowcy byli obrażeni, a ponieważ nie można było na lądzie dostrzedz ani je dnego z nich, widocznie obmyślali zemstę. Bylibyśmy natychniast odpłynęli na pełne morze, tymczasem cisza była zupełna i nasze żagle gotowe do drogi zwieszały się bezwładnie przy masztach.
Nagle ujrzeliśmy ze dwadzieścia wojennych łodzi, mających po trzydziestu do czterdziestu uzbrojonych wojowników, płynących w prost ku nam od lądu. Przebiegły kapitan, spodziewając się napaści, uzbroił wtopory Malajczyków, a gdyby krajowcy wdzierali się na okręt, utworzyliśmy na pomoście rodzaj barykady, ja i Jen-