Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/110

Ta strona została przepisana.

w której to zjcie tak mi obrzydło, iż uczułem, że musz£ szukać jakiej odmiany, bo inaczej oszaleję. Byłem w najlepszych stosunkach z dzikimi, ale nie mogłem się do nich przyzwyczaić Przejmowały mnie wstrętem ich obyczaje, pożywienie i okrutne postępowanie z kobietami. Kiedym widział jedną z tych biednych istot poranioną, czułem w sobie niebezpieczne podrażnienie nerwowe, miałem chęć rzucić się na brutala, jak na nieprzyjaciela. Musiałem jednak panować nad sobą^ Wkońcu nie mogłem wytrzymać i postanowiłem zrobić nową wycieczkę w stronę, w której nie byłem dotąd nigdy. Chciałem w mojej łodzi przepłynąć zatokę, okrązyć przylądek Londonderry, a potem skierować się na południe ku tym pięknym wyspom z bogatą roślinnością poza zatoką Admiralicyi, które wprzód jeszcze zwiedzałem i gdziem widział liczne groty i pierwotne rysunki wyryte na skałach.
Jamba zgodziła się popłynąć ze mną więc znowu z wierną żoną, psem, łukiem i toporem puściłem się n& morze w czasie pięknej pogody, w nadziei spotkania europejskiego okrętu, skoro dzicy mówili mi, że je w tej stronie widywali.
Po kilku dniach żeglugi dostaliśmy się do wązkiej cieśniny przy skalistej wyspie, a te skały poszarpane tu i owdzie zdobiły pierwotne rysunki, głównie przedstawiające postacie ludzkie. Dodałem do nich wizerunek własny, mojej wiernej żony i Brunona. Odrysowałem moje długie włosy, a także łuk i strzały. Znalazłszy wreszcie miejsce sposobne do wylądowania, przekonałem się z różnych znaków, iż służyło ono nieraz za obo