Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/118

Ta strona została przepisana.

ny ojciec, niespokojny o nas, nie podniósł kotwicy. Tymczasem wkrótce po dziesiątej musiały pęknąć liny, bo ujrzeliśmy jak pomimo usiłowań mego ojca, jego pomocników i załogi, burza unosiła okręt pomiędzy skały.
My obedwie nie zdawałyśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa, spoglądając wraz z naszą załogą na okręt skazany na rozbicie. Marynarze wiedzieli dobrze, jaki los spotkać go musi i nie odpowiadali na nasze trwożne pytania. Byli to ludzie dobrego serca i przeczuwając katastrofę, namówili nas, byśmy schroniły się koło ogniska. Tymczasem statek nasz dawał sygnały niebezpieczeństwa, ale myśmy i tego nie rozumiały, a niepodobna było udzielić mu pomocy. Deszcz lał strumieniami, a olbrzymie bałwany podnosiły się na kształt gór ryczących.
Okręt zbliżał się szybko do skalistych brzegów, aż raptem zapadł się tak nagle, że nawet maszt ani chwili nie wystawał na powierzchni. Nie zdążono też spuścić łodzi, i z całej załogi nikt się nie uratował.
Strata okrętu była wielkim ciosem dla naszych poczciwych opiekunów, którzy teraz tylko na siebie rachować mogli. Tak przeszedł straszny dzień i noc cała, a ja z siostrą, nie wiedziałyśmy nic o tem, co się stało. Nasi ludzie postanowili popłynąć do Port-Darwin skoro burza ustanie, bo mieliśmy bardzo mało wody, a na wyspach guanowych jej nie ma, tymczasem gromadzili żywność na drogę.
Dopiero gdy się morze uspokoiło, poczciwi ci ludzie, opowiedzieli nam z wielką ostrożnością to, co się stało. Naszego żalu opisywać nie będę.