Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/12

Ta strona została przepisana.

sen przygotowaliśmy strzelby i nabiliśmy naszą arm atkę, g otując się do rozpaczliwej obrony.
Pomimo grożącego niebezpieczeństwa podziwiałem wspaniały widok, jaki tworzyły łodzie, kierując się wprost ku nam. Wojownicy na nich płynący byli w pełnym bojowym rynsztunku; ciemne ich ciało pokrywały białe kresy, które miały straszyć nieprzyjaciela, a na głowie mieli różnokolorowe pióra, wplecione do włosów i sterczące w górę. K ażda łódź miała na przodzie z gruba wyrzeźbioną głowę. Dwunastu wioślarzy popychało ją szparko. Gdy pierwsza z nich była tak blizko, iż załoga mogła nas usłyszeć, zawołałem, żeby nie ważyli się zbliżać chyba w zamiarach przyjaznych. W odpowiedzi potrząsali bronią i zwrócili ku nam swe łuki. N a tych oznakach nie można się było pomylić. Płynęli w tak wielkiej liczbie, aby z nami stoczyć walkę, i zwyciężyliby od razu, gdyby tylko dostali się na okręt. Położenie nasze było tem gorsze, że około okrętu wisiało pełno lin, przeznaczonych do przyczepiania łódek służących do połowu pereł. Nie mieliśmy nawet czasu ściągnąć tych lin, a nieprzyjaciel niezawodnie byłby z m ch korzystał, gdybyśmy go tylko dość blisko dopuścili. Trzeba było działać szybko. Gdyśmy się naradzali jak postąpić, spadł na nas istny grad strzał z przodującej łodzi, więc nie czekając dłużej, dałem ognia i moja kula przeszyła naczelnika oraz przedziurawiła bok łodzi. Zdumienie krajowców na ten widok było ogromne, a zanim ochłonęli, Jensen posłał im ładunek kartaczy, którego skutek mógł ich zniechęcić zupełnie do dalszej walki.
Znowu dawałem im znaki, ażeby się nie zbliżali,