Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/15

Ta strona została przepisana.

Mijały dnie, gdy zauważyłem oznaki zmiany pogody, barometr skakał nagle do góry i spadał raptownie w sposób zupełnie niezwykły. Zwróciłem n a to uwagę Jensena, ale on był zanadto zajęty swym połowem, żeby mnie słuchać.
Dochodzę teraz do fatalnego dnia, który na tyle długich lat, odciął mnie od cywilizowanego świata. B ył to dzień czerwcowy w r. 1864. Wczesnym rankiem Jensen wypłynął za wszystkimi nurkami. J a sam jeden zostałem na okręcie. Kobiety często nurkom towarzyszyły na perłowe wyprawy i tak uczyniły dnia te go. Brały one nieraz udział w ich pracach i uważały to jak o zabawę.
Gdy zastanawiam się nad strasznemi wypadkami dnia tego, dziwię się jeszcze, iż kapitan był tak nierozsądny, by puścić się n a morze, bo zaledwie n a godzinę przedtem olbrzymi bałwan uderzył w tył okrętu i zalał zupełnie kajuty. Świadczyło to przecież dowodnie o niepewnym stanie powietrza, ale biedny Jensen kazał tylko wodę wypompować i osuszywszy jak o tak o kajuty popłynął znowu do ław perłowych, które go oczarowały i na których prawdopodobnie spoczął na wieki.
Patrzyłem, jak cała wyprawa oddalała się od okrętu blizko trzy mile i zatrzymała się dla połowu, a czyniąc to nie miałem najmniejszego przeczucia katastrofy, która ją i mnie spotkać miała. Do tej pory wiał ożywczy wietrzyk, nagle wiatr wzmógł się gwałtownie i morze pokryło się bałwanami, które szybko zmiotły ludzi z maleńkich łódek. Na szczęście ci pływając doskonale