Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/16

Ta strona została przepisana.

uczepili się łódek i widziałem, jak docierali do łodzi Jensena.
Morze co chwila stawało się burzliwsze, wicher zamienił się w huragan. Malajczycy, zebrawszy się wszyscy na wielkiej łodzi starali się powrócić na okręt, ale napróżno. Widziałem, że nie byli w stanie kierować nią, na rozszalałem morzu i przeciwnie spostrzegłem z przerażeniem, że stopniowo burza oddalała ich odemnie i unosiła gdzieś na bezbrzeżne wody. Łamałem sobie głowę nad sposobami przyjścia im w pomoc, nie mogłem przecież nic wymyśleć. Naprzód chciałem probować podnieść kotwicę, ażeby w ich stronę popłynąć; zastanowiłem się jednak, że burza może rzucić mnie w inną stronę, że mogłem wpaść na koralowe rafy, których pełno na tych niebezpiecznych wodach i doszedłem do przekonania, że lepiej jeszcze pozostać na miejscu przynajmniej na teraz. Przytem byłem pewny, że kapitan ze swoją znajomością morza, znajdzie jaką wyspę, może niezbyt oddaloną, gdzie się dostanie i przeczeka burzę.
Tymczasem cała wyprawa oddalała się coraz bardziej, aż wreszcie około dziewiątej godziny straciłem ją z oczu. Pomyślałem teraz, że trzeba zająć się okrętem i postawić go w warunkach odpowiednich do odparcia wzmagającej się burzy. Nie była to już pierwsza, jaką przebywałem, wiedziałem więc co czynić należy. Najprzód zatkałem dobrze wszystkie otwory, a uczyniwszy to zniosłem z pomostu i zabezpieczyłem wszystkie rzeczy ruchome. Na szczęście żagle były pozwijane, więc nie miałem z niemi kłopotu. Około południa nie mogłem