Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/17

Ta strona została przepisana.

się utrzymać na pomoście i czołgałem się na czworakach, czepiając się czego mogłem, aby mnie fale nie uniosły; obwiązałem się też sznurem, którego drugi koniec przymocowałem do jednego z masztów, ażeby się zabezpieczyć.
Deszcz spadł ulewny, a bałwany przepływały przez pokład, jak gdyby chciały biedny statek pochłonąć, ale ten świetnie im się opierał. Około godziny drugiej szalał prawdziwy cyklon, a ja każdej chwili oczekiwałem śmierci. Jakaś potężniejsza fala zerwała żagle ze straszliwym szumem. Cały zdrętwiały, słuchałem przerażającego wycia wichru, który wstrząsał nieszczęśliwym okrętem, podnosił go w górę na grzbiet olbrzymich bałwanów i spychał równie nagle w przepaście, co mi ścinało krew w żyłach. Nagle wiatr ustał, a było to dla mnie rzeczą równie niespodziewaną, jak nagłe powstanie burzy, niebo pokrywały ciągle czarne chmury i morze szalało. Ponieważ jednak była przerwa w wichrze i deszczu, mogłem spojrzeć dokoła. Wdrapałem się na niższą część masztu. Niestety ujrzałem tylko całą przestrzeń czarnych, spienionych wód, tworzących olbrzymie wały, które z rykiem i szumem ścierały się z sobą.
Wówczas dopiero uderzyła mnie okropność mego położenia, przecież nie rozpaczałem, bo ufałem Bogu.
Wiatr tymczasem zmienił kierunek i zaczął dąć z nową siłą, a bałwany uderzały na okręt i zmiotły z pomostu to, co jeszcze na nim zostało. Na szczęście byłem przywiązany do masztu, i to kilkakrotnie ocaliło mi