Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/19

Ta strona została przepisana.

i nawet czytać będzie to kiedy. Bogu jednemu wiadomo, co się stało z całą nieszczęsną perłową wyprawą. Niektórzy bezmiłosierni ludzie mogą powiedzieć, że los ich był słuszną karą chciwości, ale ja mówię: „Nie sądź, abyś nie był sądzonym.”
Po strasznej nocy, nastał piękny ranek, a ja pomyślałem nad tem, co mic zynić wypadało. Znalazłem wprawdzie żagle, któremi zastąpiłem uniesione przez burzę, ponieważ jednak zabrała mi ona mapę i busolę, nie wiedziałem ani gdzie jestem, ani gdzie mi się kierować należało, ażeby się dostać do lądu.
Nie mogłem jednak pozostawać na miejscu, usiłowałem więc zastąpić ster, jak umiałem i to zabrało mi dwa dni czasu, a wówczas podniosłem kotwicę i statek ruszył szczęśliwie. Kierowałem się według słońca i na noc zarzucałem kotwicę. Miałem nadzieję, że dopłynę do której z wysp archipelagu holenderskiego. Tymczasem mijał dzień za dniem, a nie dostrzegałem lądu. T rudno sobie wyobrazić straszniejszego położenia; byłem sam jeden n a statku, zgubiony na bezbrzeżnym oceanie. Zdarzały się też różne wypadki, raz nawet okręt obtarł się o podmorską rafę, szczęściem jednak nie został uszkodzony; widocznie Opatrzność czuwała nademną.
Nareszcie we dwa tygodnie po owej strasznej burzy, ujrzałem zdaleka wyspę i ku memu zdziwieniu unosiły się nad nią mnogie dymy, jakby z wielu rozpalonych ognisk na wybrzeżu. Zrozumniałem, że to były jakieś sygnały i wyobraziłem sobie, że to jakaś wyspa zamieszkana przez przyjaznych Malajczyków, ale przypatrzywszy się bliżej ogniskom, straciłem tę nadzieję, gdyż