Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/21

Ta strona została przepisana.
IV.

W cztery dni po spotkaniu dzikich, znowu zanosiło się na burzę i kiedym był zajęty ściąganiem żagli, ujrzałem nagle wzdymającą się falę tuż prawie przy okręcie i ogromna czarna ryba, wyskoczyła w górę prawie do burtu mojego statku. Wzrostem dorównywała niemal wielorybom i ciągle trzymała się przy okręcie, przejmując mnie trwogą tak, iż byłem bardzo szczęśliwy, gdy się wreszcie oddaliła. Tymczasem zerwała się burza i musiałem znowu z nią walczyć, polecając się Bogu.
Przez ten cały czas nie brakowało mi żywności. Nie mogłem wprawdzie nic gotować, ale było pod dostatkiem konserw tak, iż mogłem i siebie i mego psa nakarmić. Był to dla mnie prawdziwy towarzysz, przemawiałem do niego całemi godzinami, zdawało mi się, że on mnie rozumie i to była moja jedyna pociecha. Wreszcie ujrzałem rano całe morze białe od piany; z powodu raf otaczających; próbowałem kierować okrętem, ale niestety było to niepodobieństwem, wpadł w wir i po chwili uczułem straszne uderzenie, które rzuciło mnie na pomost. Bruno, jakby rozumiejąc nieszczęście, zawył żałośnie. W tej chwili olbrzymi bałwan wdarł się na pomost i zmiótł wszystko, co się na nim znajdowało. Nie wiem sam jakim cudem nie uniósł mnie także.
Gdym się podniósł potłuczony i skrwawiony, uderzyła mnie jakaś grobowa cisza. Przed chwilą głuszył