Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/23

Ta strona została przepisana.

ten z gatunk u australijskich był nadzwyczaj silny i zmyślny.
Kiedy przyszedłem do siebie po tej strasznej przeprawie i mogłem się utrzymać na nogach, obszedłem wyspę — raczej mieliznę, n a której się znalazłem. D zięki Bogu nie przyszło mi wówczas przez myśl, że na tera m ikroskopijnym skrawku ziemi, przyjdzie mi przeżyć całe półtrzecia roku, bo podobna myśl byłaby mnie chyba przyprawiła o szaleństwo.
Byłem na nieurodzaj nem pustkowiu, bez krzaczka nawet lub jakiejkolwiek roślinności, n a której wzrok mógłby spocząć. Żadne słowa nie wypowiedzą okropności tych dni i miesięcy, jakie tam przeżyłem. Cała mielizna miała zaledwie sto łokci długości, a dziesięć szerokości, wyniesioną była ponad przypływ morski o jakie ośm stóp; zwierza nie było tu wcale, ptaki jednak przylatywały licznie, a najwięcej pelikany.
Szczegółowe obejście wyspy nie trwało może i dziesięciu minut, spostrzegłem wówczas ź nieopisanem przerażeniem, że nie było na niej śladu słodkiej wody. Z jakimże niepokojem badałem z daleka statek mój uwięzły na rafie. Dopóki on istniał, byłem ocalony, zawierał bowiem i żywność i wodę. Jakżem dziękował Bogu za wał koralowy, który go bronił od wściekłości bałwanów, a że w krotce burza uspokoiła się znacznie i księżyc przyświecał, postanowiłem popłynąć na okręt i zabrać z tamtąd trochę żywności i rzeczy.
Dostałem się na okręt bez wielkich wysiłków, ale ponieważ pokład był pod wodą niewiele co mogłem zdziałać. Zdecydowałem się nareszcie nurkiem zejść do ka-