Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/26

Ta strona została przepisana.

z niego parę baryłek wody, cały zapas konserw i niewielką baryłkę mąki; to wszystko z żaglami, linami i różnego rodzaju odpadkami, stanowiło teraz całe moje mienie. Zaraz po południu zbudowałem sobie jakie takie legowisko do spania.
Gdy znowu byłem na okręcie, przywiozłem nóż krzemienny, który jako ciekawość dostałem od Papuasów, i zapas bardzo twardego drzewa z Nowej Gwinei, które to drzewo mogło tlić się przez całe godziny nie wybuchając płomieniem. Teraz najważniejszą rzeczą było skrzesanie ognia, zacząłem więc, po nad gałgankami uskubanemi z kołder uderzać jedną o drugę moje dwie bronie: tomahawek i nóż krzemienny.
Tym razem udało mi się otrzymać iskrę i ku mojej niewypowiedzianej radości zabłysnął mi wkrótce wesoły płomień. Od tej chwili nieustannem staraniem mem było nie dać mu wygasnąć i przez czas kiedy byłem więźniem na wyspie, nie wygasł nigdy. Ogień był moją pierwszą myślą po przebudzeniu, a w nocy tlał podsycany drzewem z Nowej Gwinei, o którem wspomniałem, a którego znalazłem duży zapas na okręcie. Sam okręt zresztą służył mi na opał, a przytem znajdowałem niekiedy na wybrzeżu drzewo przyniesione przez fale
Nieraz zastanawiałem się z dreszczem przerażenia, coby się zemną było stało, gdyby okręt poszedł odrazu w głębię. Jakież byłbym przechodził długie męczarnie głodu i pragnienia, zanim nastąpiłaby śmierć, śmierć samotna. Na tej okropnej wydmie, przybyłby jeden szkielet więcej, do tych co się na niej znajdowały.