Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/27

Ta strona została przepisana.


Dnie mijały jeden po drugim. Nie miałem wyobrażenia gdzie się znajduję, ale wiedziałem niestety, że byłem oddalony od zwykłych morskich szlaków, któremi przepływają statki i ta myśl sprawiała mi ból dotkliwy. Jednakże zatknąłem flagę na kiju, mającym zaledwie parę łokci wysokości w nadziei, że ten sygnał dojrzany może będzie przez jakiś zabłąkany okręt i że on wskaże istnienie tutaj opuszczonego rozbitka. Co rano biegłem do mojego sygnału i upatrywałem żagla na horyzoncie i zawsze napróżno. Stało się to u mnie przyzwyczajeniem. A jednak tak trudno człowiekowi pozbyć się nadziei, że przez ciąg długich miesięcy, zawód zawsze był mi równie bolesny.
Budziłem się zwykle o 6-ej rano. W tych zwrotnikowych strefach słońce stale wschodzi i zachodzi około 6-tej, z małą bardzo różnicą. W nocy spadała obfita rosa i rozkosznie ochładzała powietrze, ale w dzień upał był tak straszny, iż nie mogłem znieść na sobie odzienia, okryłem się więc jedwabną chustką, która zwieszała mi się koło ciała. Potem jednak i tę rzuciłem, a dzięki ciągłym kąpielom morskim, moje ciało zahartowało się na działanie zwrotnikowego słońca.
Całą moją energię zwróciłem na obdarcie biednego okrętu ze wszystkiego, co mogło mi przynieść pożytek, pracowałem więc nad tem gorączkowo, bom się zawsze lękał, by jaka burza do reszty go nie zatopiła. Trwało to parę miesięcy, aż wreszcie przeniosłem na ląd nawet muszle perłowe, a była to trudna robota, raz z powodu, że większa część okrętu była pod wodą, powtóre, mogłem tylko korzystać z najniższych odpły-