Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/33

Ta strona została przepisana.

być tą, zaporę. Czekałem więc, czekałem i czekałem, niestety napróżno. Nie było sposobu wydostać się po za skały, i również niepodobieństwem było dla mnie przeciągnąć łódź na drugą stronę wyspy i spuścić ją stamtąd na wolne morze. Tak więc kołysała się w lagunie, jako przedmiot bezużyteczny ta łódź upragniona, na której pokładałem wszystkie moje nadzieje. Teraz sam jej widok budził we mnie rozpacz.
W tejże lagunie jednak obmyśliłem sobie bardzo przyjemną zabawę. Skoro już raz przebolałem stratę długich nadziei, zacząłem używać łodzi do przejażdżek po lagunie. Kierowałem ją tam, gdzie dojrzałem żółwie, a gdym pochwycił wielkiego żółwia, wagi kilkuset funtów siadałem na jego grzbiecie. Jeśli przychodziła mu chęć zanurzyć się głębiej, posuwałem się w tył, a wtedy musiał on płynąć na powierzchni.
Nauczyłem się wkrótce kierować tym dziwnym rumakiem: gdy chciałem go zwrócić na lewo, zasłaniałem mu nogą prawe oko, lub też przeciwnie. Gdy zasłaniałem mu obadwa oczy, żółw zatrzymywał się tak nagle, że doznawałem wstrząśnienia, które mogło mnie zrzucić z jego grzbietu.
Zanim nastąpiła pora deszczów, poszyłem moją chatę słomą, wyrosłą w skorupach, i starałem się uczynić ją możliwie wygodną. Ostrożność ta nie była zbyteczną, bo czasem deszcz lał strumieniami. Nie zatrzymywało mnie to jednak we wnętrzu chaty, nauczyłem się nie zwracać żadnej uwagi na niepogodę, dopełniając pomimo wszystkiego moich prac zwykłych.