Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Myślałem ciągle o tem. żeby sobie wynajdywać rozrywki. W tym celu zbudowałem huśtawkę, wprawiałem się także w skakanie z wielkim drągiem. Kiedyś złapałem młodego pelikana i potrafiłem go przyswoić tak, iż chodził za mną jak pies i pomagał mi w łowiectwie. Czasem starałem się ukryć, a on chodząc opodal zwabiał inne pelikany, które wówczas z łatwością zabijałem z łuku. Jednakże gdyby nie mój wierny Bruno, sądzę, że nie byłbym zniósł tej ciągłej samotności. To też rozmawiałem z nim, jakby z ludzką istotą, i byliśmy nierozdzielni. Opowiadałem mu moje dzieje, dzieciństwo, szkolne czasy, młodość, poznanie biednego Jensena w Singapore, śpiewałem mu rozmaite piosenki, pomiędzy niemi były takie, które lubił, a inne których nie znosił. Wówczas wył żałośnie. Jestem pewny, że ten pies wybawił mnie od szaleństwa. On był zawsze tak wesoły, że to na mnie oddziaływało, dodawało mi ochoty i dopomogło dzielnie do zniesienia tych lat okropnych. A gdym do niego przemawiał, patrzał na mnie tak rozumnemi oczyma, iż zdawało mi się, że mnie pojmuje. Sprawiało mi niezm ierną przyjemność mówić mu, że go kocham, że był dla mnie najdroźszem stworzeniem, że był mędrszym i piękniejszym od innych psów S-go Bernarda, które odszukują podróżnych zagrzebanych w śniegu.
Nie znałem się wcale na muzyce, nie grałem nigdy na żadnym instrumencie, ale czułem potrzebę dźwięków, hałasów, któreby przerwały jednostajny szum bałwanów, naciągnąłem więc silnie skórę rekina na pustej beczce i uderzałem z całych sił patykami w ten za-