Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/35

Ta strona została przepisana.

improwizowany bęben, akompaniując tym sposobem śpiewanym piosnkom. Czasem Bruno wtórował mi wyciem i były to jedyne głosy, jakie słyszałem. Upłynęło znowu siedm długich miesięcy, gdy raz na horyzoncie ujrzałem żagiel. Zacząłem krzyczeć na cały głos: „Boże! żagiel! żagiel!” Byłem jakby w gorączce, a tymczasem okręt był zbyt daleko, by dojrzeć moje rozpaczliwe sygnały. Moja wyspa mało wznosiła się nad poziom morza, a ja w tej odległości dostrzegłem zaledwie żagle statku. Musiał być najmniej o pięć mil odległy, przecież podniecony biegałem jak szalony po wybrzeżu, krzycząc w niebogłosy i wywijając rękami, w nadziei zwrócenia uwagi kogokolwiek na pokładzie.
Okręt tymczasem — zapewne poławiacz pereł — nie zboczył wcale ze swej drogi i wreszcie zniknął mi z oczu.
Nie potrafię nigdy opisać boleści, jakiej doznałem. W prost pękało mi serce, wreszcie upadłem pół martwy na piasek, śledząc jeszcze na horyzoncie niknący statek.
Ostatecznie pięć razy zdarzało mi się widzieć okręty z mojej wyspy, ale były one zawsze zbyt oddalone, by mogły dostrzedz moje sygnały. Próbowałem wyżej podnieść flagę na tyce, to jednak było dla mnie niepodobieństwem. Bruno podzielał zawsze moje podniecenie, gdy się okręt ukazał, a nawet on nieraz pierwszy go dostrzegał — naszczekiwał, a nawet i ciągnął mnie za odzienie dotąd, dopóki nie zwrócił mojej uwagi; a gdy ogarniała mnie rozpacz po zawiedzionej nadziei, przytulał pieszczotliwie do mnie swą szorstką głowę, lizał