Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/36

Ta strona została przepisana.

mi ręce i patrzał w oczy swym wiernym pełnym przywiązania wzrokiem, który miał w sobie coś ludzkiego.
Muszę też dodać, że choć nie miałem już nadziei wydostania się z wyspy na mojej łodzi, jednak jej nie zaniedbałem i żaglowałem po lagunie, ażeby nie wyjść z wprawy.
Słodkiej wody nigdy mi nie zbrakło, bo kiedy w suchej porze wyczerpywał się zapas uczyniony w czasie deszczu, za pomocą mego kotła odparowywałem wodę morską i zbierałem słodką, kropla po kropli. Woda była jedynym moim napojem, bo kawa i herbata, znajdująca się na okręcie, uległa zupełnemu zepsuciu. Wielkie ptaki, które w takiej liczbie nawiedzały wyspę, nasunęły mi myśl przesłania za ich pomocą wiadomości o sobie. Mogłem im przywiązać u szyi moje poselstwo, a kto wie czyby nie „dostało się w jakie ręce, które podałyby mi pomoc. U mnie myśl i czyn szły zawsze w parze, więc zaraz zabrałem się do jej urzeczywistnienia.
Miałem dużo blaszanek po zgęszczonem mleku i oddzieliwszy ich okrągłe denka, wydrapałem na nich ostrym gwoździem parę słów, zawiadamiając o mojem rozpaczliwem położeniu i dając odpowiednie objaśnienia. Pisałem po francusku, angielsku, oraz złym holenderskim, niemieckim i włoskim językiem, i zapisane denka przywiązywałem do szyi odlatujących pelikanów. Ale żaden z nich nie powrócił nigdy na wyspę.
Później dopiero w jakie lat dwadzieścia, gdy wróciłem do cywilizowanego świata i opowiadałem we