Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/37

Ta strona została przepisana.

wschodniej Australii o wieściach, posyłanych przez ptaki, jeden stary kolonista przypomniał sobie, iż na blaszanym krążku zawieszonym u szyi pelikana, wyczytano kiedyś o rozbitku, odciętym od całego świata.
Jednostajność mego życia była tak straszna, że każdy najmniej znaczny wypadek przejmował mnie dziecinną radością. Raz naprzykład w piękną noc czerwcową usłyszałem niezwykły szmer, a wyjrzawszy, zobaczyłem niezmierną liczbę ptaszków, podobnych do wróbli. Położyłem się więc na powrót. Rano przekonałem się z niejaką przykrością, że stado tych nieoczekiwanych gości objadło niemal wszystkie moje zboża. Jeszcze gospodarowały sobie na nich, kiedy wstałem. Powietrze rozbrzmiewało ich świergotem, a to sprawiało mi tak wiele przyjemności, że darowałem im chętnie uczynione szkody. Ptaki wcale nie były płochliwe, nie uciekały, gdym się do nich zbliżał. Odleciały już na drugi dzień, a gdy ujrzałem je wzbijające się w powietrze na rozpostartych skrzydełkach, pozazdrościłem im z całego serca swobody.
Obrachowywałem długie dnie mego wygnania za pomocą muszel perłowych, których mi wiele zostało od budowy chaty; kładłem je rzędem codzień po jednej, aż do siedmiu; wówczas muszlę oznaczającą tydzień, kładłem osobno. Czyniłem tak samo z miesiącami. Co do lat te znaczyłem nacięciem na łuku. Rachowałem tak że zmiany księżyca.
Nie jestem wcale człowiekiem zabobonnym, więc też poprostu opowiem wypadek, jaki mi się wówczas przytrafił, nie dodając nic, nie wyprowadzając z niego