Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/38

Ta strona została przepisana.

żadnych wniosków. Już rok cały przebyłem na tej strasznej wydmie, gdy którejś nocy udałem się na spoczynek w stanie zupełnego zrozpaczenia, usnąwszy w moim hamaku, miałem śliczny sen. Jakaś nadziemska istota zbliżyła się i nachyliła nademną z litosnym uśmiechem. Postać ta wydawała mi się tak naturalną, że obudziwszy się nagle wypadłem z hamaku i wyszedłem jej szukać. Po chwili jednak uśmiechnąłem się z mego szaleństwa i położyłem się znowu. Leżałem czas jakiś myśląc o przeszłości, bo nad przyszłością nie chciałem się zastanawiać, gdy nagle przerwał ciszę nocy głos dziwnie mi znany, który wyrzekł wyraźnie następujące słowa po francusku: „Jestem z tobą, nie lękaj się. Powrócisz.” Nie jestem w stanie opisać wrażenia jakiego doznałem w owej chwili.
Nie był to głos ani mego ojca, ani mej matki, ani też żadnej osoby zapamiętanej, a jednak był mi znany choć nie mogłem zdać sobie sprawy, do kogo należał.
Noc była dziwnie cicha i pogodna, głos zaś który do mnie przemawiał był tak wyraźny, że znowu zerwałem się i wybiegłem, nawołując głośno, ale nikt mi nie odpowiedział. Jednakże od tej nocy nigdy w zupełności nie straciłem nadziei, chociaż zdawało się, iż rzeczy biorą najgorszy obrót.
Przeżyłem już na wyspie całe dwa, nieskończenie, długie lata, gdy dnia jednego czas zmienił się nagle, rozszalała się burza, która o mało nie wywróciła mojej chaty. W parę dni później, gdy się wicher uciszył usłyszałem rano zajadłe szczekanie Brunona na wybrzeżu. Po kilku sekundach, pies przybiegł i wyraźnie