Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/40

Ta strona została przepisana.

z miejsca, śmiało skoczyłem do wody i płynąłem ku rozbitkom wrzaskiem i pluskiem odstraszając potwory. Gdy wreszcie dostałem się szczęśliwie na tratwę, znalazłem na niej czworo dzikich, mężczyznę, kobietę i dwóch chłopców. Wszyscy leżeli wycieńczeni, podobni do trupów.
Rekiny czuły to widać i czekały żeru, ale odpędziłem je w końcu, uderzając ciągle wodę wiosłem, które miałem w ręku i za pomocą którego dobiłem wreszcie do brzegu. Zem je pochwycił bezmyślnie w danej chwili, było prawdziwym dowodem opieki Opatrzności, czuwającej nademną, tak na tej bezludnej wyspie, jak i w czasie lat spędzonych pomiędzy ludożercami. Pokaże się to w dalszem opowiadaniu.
Dobiwszy do brzegu zaniosłem dzikich jednego po drugim do mojej chaty. Usiłowałem ocucić ich wodą, ale nie byli w stanie jej przełknąć. Wówczas przypomniałem sobie, że miałem trochę araku i zacząłem ich nim wycierać, potem obwinąłem ich mokremi żaglami, w nadziei, że tym sposobem dostarczę ich ciału wilgoci, bo miałem przekonanie, że umierają z pragnienia. W szyscy czworo byli strasznie wychudzeni. Wreszcie po kilku godzinach cucenia, chłopcy odzyskali przytomność, a potem i mężczyzna przyszedł do siebie. Kobietę trzeźwiłem najdłużej. Żadne z nich nie było w stanie utrzymać się na nogach; pili tylko nieustannie wodę. Nie zdawali się rozumieć, co się z niemi dzieje, ani gdzie się znajdują. Mój widok przejmował ich niezmierną trwogą, chowali się przedemną, chociaż usiłowałem ich przekonać o moich przyjaznych uczu-