Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/41

Ta strona została przepisana.

ciach, klepałem ich po ramieniu i próbowałem dać do zrozumienia, żem ich ocalił od straszliwej śmierci. Zdaje mi się, iż mieli się za umarłych, a mnie za Wielkiego Ducha, przed którego obliczem się znaleźli. Dopiero gdy dałem im pożywienie, spojrzeli na mnie z mniejszą, trwogą. Wtedy obudziła się w nich nienasycona ciekawość. Nie mogli oczów odemnie oderwać, dotykali mnie, głaskali, przytem wydawali dziwne okrzyki, mające zapewne oznaczać zdziwienie.
Zaczęli potem oglądać moje mienie z tak nadzwyczajnym zachwytem, żem się nie mógł nacieszyć tak zabawnemi towarzyszami. Szczególne zajęcie wzbudziła w nich moja chata, ze swym słomianym dachem; chłopcy, mający około lat dziesięciu i siedmiu szli krok w krok za rodzicami, gwarząc między sobą, a przy oględzinach każdego przedmiotu, rzucali na mnie zachwycone i trwoźne zarazem spojrzenia.
Naprzód kobieta pozbyła się swej bojaźni, gdy tymczasem mąż jej zawsze spoglądał na mnie z nieufnością, a przynajmniej dopóki nie powróciliśmy do jego ojczyzny. Był to tęgi o nieprzyjemnym wyrazie twarzy mężczyzna, ponurego usposobienia, i chociaż nigdy nie okazał mi swej niechęci, jednakże wystrzegałem się go przez cały czas pobytu na mojej wyspie.
Ciągłą myślą moją było dostać się znowu do cywilizowanych społeczeństw, to też pokazałem zaraz moim czarnym przyjaciołom statek jaki zbudowałem i nie mogłem spuścić na pełne morze, a który napróżno unosił się na lagunie. Dziwna rzecz, zajmowałem się nim ciągle, pomimo, że był mi zupełnie bezużyteczny.