Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/45

Ta strona została przepisana.

Zdawało mi się, iż ziemia ta nie może być bardzo odległą i postanowiłem popłynąć z nimi w nadziei, że tym sposobem zbliżę się do cywilizacyi i moich istotnych bliźnich. Więc któregoś pięknego poranku, udaliśmy się we troje, Jamba, jej mąż i ja do laguny, gdzie znajdowała się moja Łódź i wspólnemi siłami pizeniesliśmy ją przez koralową ławicę i piaszczystą zaspę. Gdym go wreszcie ujrzał po tak długiej bezużyteczności na pełnem morzu, wydałem okrzyk radości.
Murzyn był niecierpliwy i chciał zaraz wyruszyć, ale wytłomaczyłem mu, że wiał ciągle wiatr przeciwny i że należy nam czekać, aż się zmieni jego kierunek, co mogło trwać parę miesięcy. Zrozumiawszy mnie, stał się jeszcze bardziej ponury, bo dotąd nie zastanawiał się nad trudnościami przedsięwzięcia tylko chciał odrazu siąść na statek i płynąć. Ja zaś zacząłem teraz myśleć o zapasach wody i żywności.
Przez czas przymusowego oczekiwania, robiliśmy wycieczki na morze. Zaniosłem na łódkę konserwy, przechowywane dotąd starannie, trzy żywe żółwie, które miały nam dostarczać żywności, oraz pęcherze zwierząt i ryb napełnione wodą, tak iż owe zapasy powinny były nam starczyć na trzy tygodnie, bo nie miałem wyobrażenia, jak długą może byc nasza podróż.
Już blisko sześć mięsięcy upłynęło, od czasu przybycia australijskiej rodziny na moją wyspę, gdy wreszcie nadszedł dzień odjazdu. Udaliśmy się wszyscy na statek, chłopcy krzyczeli i skakali z radości, potrząsając wiązkami zboża, wyrwanemi z mego ogrodu, matka ich podskakiwała także, ja sam ledwie mogłem powstrzy-