Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/46

Ta strona została przepisana.

mąć oznaki podniecenia radości, a nawet sam Murzyn, tak zwykle ponury, promieniał.
Pozostawiłem moją chatę tak jak była, a w jednym zakątku wyspy, zakopałem głękoko mój skarb perłowy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, musi się on tam do tej pory znajdować. Zresztą być może, iż to szacowne pudełko zmyły i pochwyciły fale w czasie jakiej burzy, sądzę jednak, że pokryła je grubsza jeszcze warstwa piasku. Wziąłem z sobą to tylko, co było koniecznem do życia, bo cóż mi było po perłach w tej strasznej podróży, przedsięwziętej ku nieznanym lądom, zamieszkałym przez dzikich i to przedsięwziętej na marnej łodzi, skleconej nieumiejętnie. Nawet grudy rodzimego złota, które później wpadły mi w ręce, zgoła nie przydały mi się na nic, jak to zobaczymy.
Porzucając moją wyspę, byłem w doskonałym stanie zdrowia, a nawet utyłem dzięki żółwiom, stanowiącym wyborny pokarm.
Ten ranek odjazdu w czasie ślicznej pogody, w ostatnim tygodniu maja, pozostanie mi na zawsze w pamięci. Odpływając od zbawczej lecz pustej wyspy, dziękowałem Bogu, że mnie tu zachował szczęśliwie przez więcej niż półtrzecia roku, wśród tak wielkich niebezpieczeństw i dał mi tak silne zdrowie.
W chwili, gdy statek zakołysał się na fali, Murzyni zaczęli dawać tak gwałtowne oznaki radości, iż lękałem się, by go nie przewrócili. Gorący wiatr był pomyślny i wkrótce moja wyspa zginęła nam z oczu. Ja siedziałem przy sterze, Jamba obok mnie, ale mąż jej