Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/47

Ta strona została przepisana.

skurczył się na drugim końcu łodzi, ponury, milczący i przez cały czas żeglugi nie pomagał nam w niczem, jadł za to za dziesięciu, jak gdybyśmy byli na ziemi mlekiem i miodem płynącej, a nie rzuceni na bezbrzeżne morze z ograniczonemi zapasami.
Wiatr pomyślny trwał ciągle, mogliśmy więc żeglować bez trudu. Ciężką jednak było rzeczą dzień i noc spędzać na ciasnej lodzi, niemal bez ruchu. Piątego dnia dopłynęliśmy do niewielkiej wyspy i wylądowali, aby tylko wyciągnąć się i poruszyć zmordowane bezczynnością członki.
Wysepka była niezamieszkałą i cała pokryta bujną zwrotnikową roślinnością. Z rozkoszą chodziłem po tej urodzajnej ziemi, patrzałem na drzewa i kwiaty po tak długiem więzieniu na płaszczy; tej wyspie Ugotowaliśmy trochę żółwiego mięsa i po kilku godzinach wypoczynku, wsiedliśmy znowu na statek. Ja zawsze byłem przy sterze, ale Jamba zastępowała mnie na parę godzin, w których używałem snu. Mąż jej nigdy nie ofiarował nam swojej pomocy, a ja go o nią nie prosiłem.
Płynęliśmy tak około dni dziesięciu, niekiedy spotykaliśmy rekiny, a nawet wieloryby, łatwo jednak wyobrazić sobie moje wzruszenie, gdy nagle Jamba dziesiątego dnia rano pochwyciła mnie za ramię szepcząc: „Otóż wreszcie zbliżamy się do naszej ziemi!” Zerwałem się na równe nogi, a wkrótce ujrzałem ląd. Nie popłynęliśmy jednak wprost do niego, ale skierowaliśmy się ku prześlicznej wyspie, położonej w zatoce. Natychmiast Jamba wraz z mężem rozpalili ogień, zape-