Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/48

Ta strona została przepisana.

wne dając tym spobem odpowiednie znaki mieszkańcom lądu. Nacięli drzewa moim tomahawkiem i ułożyli je w kształcie piramidy, a zapalili trąc szybko dwa różne kawałki drzewa. Skoro dym wzbił się w górę odpowiedziano nam z lądu podobnymże znakiem, jak się to powszechnie dzieje pomiędzy australskimi krajowcami. Wkrótce ujrzeliśmy trzech ludzi płynących ku nam z okrzykami, każdy na swoim czółnie. Spoglądałem na nich z trwogą, pomięszaną z nadzieją, gdyż rozumiałem, że się znajduję w ich mocy, że mogli mnie poćwiertować, zabić i zjeść, gdyby im się to podobało. Byłem bezbronny. Wiedziałem od Jamby, że byli to ludożercy, opowiadała mi ona w czasie naszych rozmów na wyspie o okropnych uroczystościach, po szczęśliwie zakończonych wojnach. Pomimo to oczekiwałem zbliżającej się flotylli ze spokojem, na jaki tylko zdobyć się mogłem, chociaż urządziłem się tak, by naprzód spotkał się z przybywającymi mąż Jamby. Zbliżali się oni do siebie pomału, krok za krokiem, postępując wzajem ku sobie, aż wreszcie każdy z nich położył nos na ramieniu drugiego. Jest to rodzaj uścisku przyjętego w tym kraju. Potem mąż Jamby przyprowadził do mnie swoich współziomków jednego po drugim, a ja starałem się jak najpoważniej powtórzyć z nimi konieczną ceremonię, jakiej byłem świadkiem.
Muszę przyznać, iż moi nowi znajomi, zdradzali wobec mnie strach prawdziwy, ale mąż Jamby wytłomaczył im, że nie jestem żadnym duchem tylko człowiekiem jak oni, wprawdzie człowiekiem znakomitym i tajemnicznym, ale zawsze tylko człowiekiem. Jakkolwiek