Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/56

Ta strona została przepisana.

Co rano zrywałem się o wschodzie słońca, a że nadzieja wiecznie powstawała w mem sercu, zaraz śledziłem horyzont, czy nie dostrzegę, na nim żagla lub dymu parowca. Kąpałem się potem w zatoce wolnej od rekinów i osuszałem się, biegając po wybrzeżu. Jamba tym czasem zbierała korzonki na śniadanie i zawsze przynosiła ulubione przezemnie korzenie wodnych lilii, a niekiedy chodziła po nie bardzo daleko, byle mi tylko dogodzić. Słyszała nieraz, że mi bardzo dokuczał brak soli i starała się ją zastąpić rodzajem cebulki, która upieczona stanowiła wcale znośną przyprawę.
Krajowcy pożywiali się zwykle dwa razy dziennie, naprzód jadali śniadanie około dziewiątej rano, po południu zaś obfity posiłek, zastępujący nasz obiad. Jadali oni mięso kangura, węże, szczury, ryby, oraz doskonałe robaki, znajdujące się w próchniejącem drzewie. Te robaki pieczono na rozpalonych kamieniach jak maleńkie rybki; jadałem je także i znajdowałem, że są bardzo smaczne.
Po śniadaniu kobiety szły znów na poszukiwanie korzonków jadalnych, albo zastawiały sidła na ptaki, gdy mężczyźni udawali na polowanie, lub na jaką wyprawę wojenną, albo też ćwiczyli się w strzelaniu z łuku i próbowali swej zręczności. Co do dzieci, te zostawione były własnemu przemysłowi, a główną zabawą chłopców było rzucanie wzajem na siebie dzid trzcinowych. Kobiety dobywały korzonki za pomocą kijów i przynosiły je w rodzaju siatek robionych z sierści oposów. Powracały nieraz strasznie obładowane. Co do