Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/63

Ta strona została przepisana.

mioty do nich należące. W reszcie wypowiedziawszy sobie wszystko, co tylko wypowiedzieć można, zbliżali się do siebie coraz więcej, aż w końcu następowało pierwsze uderzenie dzidami i to było początkiem walki. Dzicy nie mieli zresztą żadnej taktyki ani planu, każdy bił się na własną rękę.
Wracając do walki, jakiej byłem świadkiem, przeciwnicy nasi zostali w krótkim czasie zupełnie pobici i uciekli, zostawiając na polu bitwy trzech wojowników ciężko rannych. Ponieważ jednak niedawano wcale pardonu, ranni zostali od razu dobici, a ciała ich umieszczono na noszach i zaniesiono do naszego obozu.
Wszystko to zapowiadało uroczystość ludożerczą, ale dla wielu przyczyn nie sprzeciwiałem się temu, co miało nastąpić i wcale się nie zdawałem o to troszczyć. Kobiety, na które spadała wszelka rzeczywista robota, wygrzebały w piasku trzy doły głębokie na trzy stopy, a długie około siedmiu, w każdym umieszczonono ciało zabitego wojownika, przykryto je piaskiem i kamieniami, a na wierzchu rozpalono ogromne ognisko, które utrzymano przez dwie godziny. Przez ten czas była wielka radość pomiędzy zwycięzcami, a wesołe oczekiwanie poprzedzały samą ucztę.
W czasie właściwym dano znak i otworzono te niby piece. Zajrzałem i zobaczyłem ciała na wpół spalone, na wpół upieczone, przedstawiające okropny widok, nad którym rozwodzić się nie chcę.
Przy ohydnej uczcie nastąpiła bijatyka, wydzierano sobie kawałki ciała, uderzano nożami z muszli na