Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/66

Ta strona została przepisana.

którą przewidywaliśmy oboje, rzuciliśmy się w morze i oddalili jaknajszybciej od łódki. Zaledwie jednak odpłynęliśmy kilka łokci doszedł nas trzask okropny, a obejrzawszy się ujrzałem olbrzymi ogon wieloryba, wystający nad wodą, a szczątki mojej nieszczęśliwej łodzi spadały na wszystkie strony w morze. Dziwnym trafem sam przód łodzi wraz z liną pozostał przy harpunie, utkwionym w ciele małego wieloryba.
Pierwszą moją myślą w tak krytycznej chwili było gorzkie poczucie, że wraz z łodzią straciłem wszelką możność dostania się do świata cywilizowanego. Przypomniałem sobie szaloną radość, gdym ją spuścił na morze i rozpacz, gdym nie mógł jej przeprowadzić po za pierścienie skał, otaczających lagunę. W szystko to przemknęło w mej głowie z błyskawiczną szybkością.
Musieliśmy teraz przepłynąć ogromną odległość kilku mil do brzegu, nie mogłem nawet dojrzeć dzikich, którzy wsiadali na swoje pirogi, aby nam przyjść z pomocą, bo jak to już mówiłem, wielu z nich przypatrywało się stale moim łowom i nie mogli się nigdy nacieszyć widokiem mojej łodzi i działaniu strasznego harpunu.
Gdy matka małego wieloryba wywarła swą zemstę na moim nieszczęsnym statku, powróciła do swego dziecięcia i znowu pływała wokoło niego, jakby szalona z rozpaczy.
Na szczęście mnie i Jambie dopomagał przypływ i niósł do brzegu nawet bez naszych usiłowań. Morze było bardzo spokojne. Niedługo doszła do nas piroga dzikich, a chociaż byłem szczęśliwy z tego, że ja i Jam-