Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/67

Ta strona została przepisana.

ba uniknęliśmy niebezpieczeństwa, nie mogłem się uspokoić ani na chwilę po doznanej stracie. Była to stra ta niepowetowana, brakło mi bowiem materyału i narzędzi do zbudowania nowego statku, a puścić się w podróż po morzu na pirogach, jakie posiadali dzicy, było to narazić się na niechybną zgubę.
Harpun mój zadał młodemu wielorybowi ranę śmiertelną, gdyż ujrzeliśmy zwierzę na powierzchni, a przypływ niósł je coraz bliżej brzegu. Matka odstąpić go nie chciała nawet, gdy woda była już bardzo płytka, tak iż ostatecznie odpływ pozostawił i ją i młode na piasku ku niewypowiedzianej uciesze dzikich, którzy wydawali nieludzkie wrzaski z powodu tak olbrzymiej zdobyczy.
Na wszystkie strony dawano sygnały, ażeby zwołać na niebywałą ucztę wszystkie plemiona przyjazne. Wciągnięto zdobycz na ląd, a ja z tego powodu doszedłem do nadzwyczajnego znaczenia.
Muszę tu powiedzieć, że utrata statku nagrodzoną mi została poniekąd, poważaniem, jakiego nabrałem. Dzicy wyobrażali sobie bowiem, że to moja potęga zabiła i sprowadziła do brzegu dwa olbrzymie potwory, a w corroboree, które potem nastąpiło, rodzimi poeci wychwalali na wyścigi cudownego białego łowcę.
Trzeba też przyznać, że samica wielorybia była większą niż te, jakie kiedykolwiek widziałem; mierzyłem ją krokami, miała około 150-ciu stóp długości, bo ścisłej miary nie posiadałem, a gdy tak leżała na piasku, głowa jej wznosiła się nad poziom przynajmniej na stóp 15-cie.