Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/68

Ta strona została przepisana.

Nigdy nie zapomnę scen, jakie nastąpiły, gdy zbiegli się dzicy z najbardziej oddalonych miejscowości, na wieść o złowieniu „wielorybiej ryby.” Przybywali tysiącami, każdy z kamiennym toporkiem i nożem muszlowym i snuli się wprost po tem olbrzymiem cielsku, jak robaczki.
Najbardziej przedsiębiorczy naczelnik uczty wyrżnął ogromną dziurę w głowie wieloryba, a w niej kąpano się w tłuszczu. Inni zadawalniali się kawałami mięsa wagi 30 lub 40 f. i najadali się aż do choroby.
Około dwóch tygodni trwała ta obrzydliwa uciecha, pomimo iż po paru dniach nastąpił rozkład zabitego zwierzęcia, które roznosiło woń zabójczą i o parę mil w koło zatruwało powietrze. Dzicy jednak nie zważali na taką drobnostkę, ale za to lekarze mieli bardzo dużo roboty i mijali się ciągle przy chorych, masowali ich nacierali i dawali jakieś ziele, żzuwszy je naprzód sami. Lekarstwo miało prawdziwie cudowne skutki, tak dalece iż, jestem pewny, że przyniosłoby majątek temu, coby je przyswoił medycynie europejskiej.
Ostatecznie dzicy zachowywali się gorzej niż zwierzęta najniższego gatunku, aż wreszcie pozostały kości tylko z wielorybów. Ja jednak ze swej strony, skorzystałem na tej uczcie, gdyż zawarłem znajomość z naczelnikami wielu obcych plemion, obeznałem się z ich językiem i nawyknieniami, a wszystko w nadziei, że mi to kiedyś przydać się może, jeśli spróbuję dostać się lądem do cywilizacyi, bo co do podróży morskiej, straciłem już wszelką nadzieję.