Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/75

Ta strona została przepisana.

i musiała się uczyć przez dni parę od kobiet obcych pokoleń jak używać korzonków sobie nieznanych. Zdarzało się też nieraz, iż używali odmiennej mowy, a wtedy trzeba było porozumiewać się na migi.
Jamba niosła tylko na plecach rodzaj koszyka, napełnionego pożytecznemi rzeczami, pomiędzy któremi były igły z ości, płaskie kamienie do rozcierania i t. p. pierwotne przyrządy.
Dzień po dniu wędrowaliśmy ku wschodowi, kierując się we dnie według słońca, a wieczorem według mrowisk, które wszystkie zwrócone były ku wschodowi.Przebyliśmy wiele małych zatok i rzek, niekiedy przebywając je w bród, a niekiedy przepływając.
Stopniowo minęliśmy wzgórzystą okolicę i zaszli w pustynię, czerwonawego piasku, tak pełną kurzawy, iż trudno nam było oddychać. Tutaj zaczęło nam brakować wody i pożywienia. Nieraz przez dzień cały mieliśmy zaledwie w ustach parę korzonków, lub zabłąkanego szczura. Jednakże szliśmy dalej, aż wreszcie roztoczyła się w koło nas spiekła pełna kolczastych roślin, kraina, straszniejsza niż wszystkie, jakie przechodziliśmy dotąd. Nietylko zabrakło nam zupełnie wody, ale prawie co krok kolce wpijały nam się w ciało. Jamba wpadła w prawdziwe przerażenie, widząc, że nie jest już w stanie dostarczyć mi koniecznych potrzeb życia. Na szczęście noce były obfite w rosę i trochę jej zbierało na liściach i na moim toporze, a ja chciwie zlizywałem je rano.
Rzecz szczególna, Jamba nie zdawała się cierpieć