Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/77

Ta strona została przepisana.

sznej bezbrzeżnej pustyni, leżącego z wyciągniętym, suchym językiem, ze wzrokiem utkwionym we mnie, jak gdyby i on wzywał miłosierdzia.
Czułem się coraz słabszy i widząc zbliżający się koniec, leżałem u stóp jakiegoś drzewa, gotując się na śmierć, której teraz pragnąłem gorąco. Bez Jamby z pewnością nie pisałbym tych słów nigdy. Dziwna rzecz, znosiła ona cudownie męki pragnienia, nie tracąc ani na chwilę sił i przytomności umysłu. W najgorszych chwilach podtrzymywała mnie, dając mi się napić ciepłej jeszcze krwi szczura lub jaszczurki, kładła mi w usta już zżute kawałki ich mięsa, alem nie był w stanie ich przełknąć.
Widziała, że ze mną jest coraz gorzej i wówczas nachylając mi się do ucha, wyrzekła, że musi odejść na chwilę, szukać wody. Słyszałem jak przez sen gdy mówiła, iż widziała przelatujące ptaki i jest przekonaną, że idąc w tym kierunku, prędzej lub później spotka wodę.
Nie mogłem mówić. Czułem jednak, że było to przedsięwzięcie beznadziejne, a ponieważ nie chciałem, by mnie odeszła, pamiętam, że podałem jej topór, pokazując jej błagalnym gestem, by mnie nim uderzyła w głowę i położyła koniec mojej męce. Bohaterska istota odpowiedziała mi tylko smutnym uśmiechem, wzięła jednak topór, nacięła nim parę razy drzewo i odeszła zostawiając mnie z psem tylko. Szła z dziwną energią i czas jakiś odzywała się do mnie z oddali. Było już wówczas dobrze po południu, a ja leżałem zgorączkowany, nieprzytomny, marząc czasami że ją