Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/78

Ta strona została przepisana.

widzę przy sobie z muszlą pełną wody. Chciałem się podnieść, ale niestety byłem sam. Podczas długiej nocy spadła obfita rosa i pod jej dobroczynnym wpływem zasnąłem spokojniej, gdy nagle obudził mnie głos wyraźny, ten sam głos, który słyszałem już raz na mojej samotnej wyspie. W śród zupełnej ciszy rozbrzmiały wyrazy francuzkie: „Tnij drzewo, tnij drzewo.” Byłem już przytomny i pokrzepiony snem, więc głos ten zadziwił mnie niezmiernie.
Zrazu myślałem, że to głos Jamby, ale przypomniałem sobie, że po francuzku nie umiała ani słowa, a gdym spojrzał w koło, nie zobaczyłem nikogo. Przecież tajemnicze wyrazy brzmiały mi w uchu, byłem jednak zbyt osłabiony, by ich usłuchać, leżałem więc bezwładny, aź wreszcie rozpoznałem zbliżające się kroki Jam by. N a twarzy jej dostrzegłem niepokój i radość, a w drżących rękach niosła wielki liść życiodajnej wody. Wypiłem ją z największą chciwością. Majaczenia opuściły mnie zupełnie, przecież mówić jeszcze nie mogłem, dałem więc tylko znak Jambie, by nacięła drzewo, jak mi to głos rozkazał. Jam ba nie pytając o powód wzięła topór i silnie uderzyła w drzewo, robiąc w nim otwór głęboki na parę cali. Może się to komu dziwnem wydawać, ja jednak nie zdziwiłem się wcale, gdy z drzewa wytrysnął silny strumień płynu, pod który Jam ba podsunęła szybko moją głowę. Wywarło to na mnie cudowny skutek, po krótkim czasie byłem w stanie przemówić, co napełniło radością moją wierną towarzyskę. Zapadłem ponownie w sen głęboki i uzdrawiający.