Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/83

Ta strona została przepisana.

którego zbliżaliśmy się szybko dał nam poznać, że na rzecze znajdują się wodospady, ale napróżno usiłowaliśmy wydobyć się z jej prądu, unosił on nasz statek z taką siłą, iż trzeba było płynąć z falą. Koryto zwężało się przy katarakcie, a szum był tak straszny, iż nie słyszeliśmy się wzajemnie. Jambą wołała na mnie, ażebym się położył, mocno trzymając się tratwy, dopóki nie wypłyniemy na spokojniejsze nurty i sama to uczyniła, trzymając przy sobie Brunona.
Te raz prąd unosił nas w sam wir rozszalałej, spienionej przepaści, aż wreszcie woda rzuciła nas w nią. Wstrząśnienie było tak wielkie, iż gdybym nie trzymał się tratwy całą siłą, fala uniosłaby mnie niezawodnie. Jednakże ocaliliśmy i znaleźli się w krótce na spokojnych wodach, niewiele nawet ucierniawszy w tej strasznej przeprawie.
Dnia tego znowu nocowaliśmy przy brzegu i wypłynęli wczesnym rankiem. Zauważyłem w krotce, że rzeka rozszerzała się ogromnie z powodu wylewów. Jamba przepowiadała, iż może nam być trudno o żywność, a utraciliśmy część zapasów w wodospadzie. Szczęściem starczyło nam ich jeszcze na dni parę, bo trudno teraz było dostawać się do brzegów rzeki i trzymać jej prądu, wśród ogromnego obszaru wód; oddałem więc ster Jambie, która jakby instyktownie umiała się zawsze oryentować.
Tak płynęliśmy ciągle, aż wreszcie cała okolica jak okiem zasięgnąć, zalana była wodą jak, gdyby to było bezbrzeżne morze, z którego tylko gdzieniegdzie