Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/84

Ta strona została przepisana.

wynurzały się wierzchołki drzew. W reszcie pokazały nam się zdała rozsiane wysepki, co nam dało poznać, iż ujście rzeki było bliskie. Ostatnich kilka dni przebyliśmy w niepokoju, bo niepodobna było dobić do brzegu, aby wypocząć i zasnąć; widok więc wysepek ucieszył nas bardzo, a moja wierna towarzyszka, poradziła mi, ażebym korzystając ze spokojnej żeglugi położył się trochę. Zasnąłem też zaraz i spałem parę godzin, ale obudziwszy się spostrzegłem ze zdziwieniem, że nasza tratw a stała na miejscu. Znajdowaliśmy się wśród gałęzi drzew zalanej wyspy.
— Cóż to? — spytałem Jamby — czyśmy u więźli?
— Nie — odparła spokojnie — ale spójrz tylko! Łatwo sobie wyobrazić moje przerażenie, gdym w kierunku wskazanym dostrzegł za gałęziami drzew, chmary aligatorów, które też zauważyły naszą obecność i poruszały swemi ogromnemi szczękami, widocznie gotując je na nas.
Jamba wytłomaczyła mi, iż musiała schronić się pomiędzy drzewa, gdyż w tem miejscu rzeka była przepełniona aligatorami. T utaj więc skierowała tratwę i przybyła z łatwością gałęzie drzew, a potem splątała je znów z sobą, ażeby żarłoczne potwory dosięgnąć nas nie mogły, położenie było okropne. Z małym zapasem żywności, n a kruchej tratwie, literalnie oblężeni przez gromadę tych obrzydłych potworów, nie wiedząc jak długo to oblężenie trwać może. Biedny Bruno był także mocno przestraszony przytulił się do nas drżący i skulony, chociaż Jambie ja nie szczędziliśmy mu pieszczot i dobrych słów.