Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/85

Ta strona została przepisana.

Przyznaję, że i ja byłem niemniej od niego strwożony, tem bardziej, że potwory od czasu do czasu wydawały dziwne i szczególne głosy, podobne do ryku lwa. Godziny mijały, a my siedzieliśmy na tratwie, modląc się gorąco, ażeby potwory oddaliły się, a myśmy mogli odpłynąć dalej. Gdy się zaczęło ściemniać, miałem ochotę zrobić wycieczkę i przesunąć się pomiędzy ściśniętemi szeregami nieprzyjaciół, ale Jamba wstrzymała mnie dowodząc, że było to szukać pewnej śmierci.
Nadeszła wreszcie noc. Okropność jej trudno opisać. Nawet teraz jeszcze, gdy wracam myślą do tych chwil strasznych, z daje mi się, że słyszę ryk aligatorów i jednostajny szmer bezbrzeżnej fali. Przychodziło mi do głowy, że niema dla nas ratunku, a jednakże nad ranem aligatory jakby znudzone długiem oczekiwaniem, zaczęły się oddalać jeden po drugim i znikały nam z oczu, aż wreszcie ani jeden nie pozostał. Wówczas tratw a nasza szybko wysunęła się z pośród drzew i biegła naprzód.
Dopłynęliśmy wreszcie do jednej z wysepek, która była bezludna, ale znajdowało się na niej pełno ptaków czarnych i białych, trochę mniejszych od naszych gołębi; znaleźliśmy tam ich jajka i w krotce Jamba zgotowała wyborny posiłek, poczem nastąpił tak nam upragniony bardzo sen.
Dostaliśmy się następnie na inną wyspę, ta już była zamieszkała, poznaliśmy to zaraz po dymnych sygnałach, które rozniosły się na niej za naszem zbliżeniem. Dzicy zgromadzili się na wybrzeżu, ażeby nas spotkać i to w nieprzyjaznych zamiarach, bo byli