Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/86

Ta strona została przepisana.

uzbrojeni w dzidy i byliby niezawodnie rzucili się na nas, gdybym nie był w porę dał i tu znak, że chcę się zbliżyć i mówić z nimi. Zniżyli wówczas dzidy, a my wysiedliśmy na ląd, ale ku wielkiemu memu i Jamby zmartwieniu nie podobna nam było porozumieć gdyż język ich był zupełnie różny od tego jakim ona mówiła.
Spotkanie nasze odbyło się wedle powszechnie przyjętego sposobu, stojąc naprzeciw siebie zbliżaliśmy się stopniową, aż wreszcie wzajem pocieraliśmy nosy jeden o ramię drugiego. Potem wytłomaczyłem im na migi, iż pragnę dni parę z nimi pozostać, a z moją niezmierną radością znaczony kij, zachowany starannie i tutaj uważany był jako paszport i zyskał mi dobre przyjęcie. Zawiązały się więc z krajowcami przyjazne stosunki; dałem im do zrozumienia, iż szukam ludzi białych, takich jak ja, na co odpowiedzieli, iż muszę iść dalej na południe ażeby ich spotkać. Zabrali nas potem do swego obozowiska i zaopatrzyli w żywność złożoną z ryb i korzonków.
O ile mogłem zauważyć nie było na tej wyspie ani kangurów, ani oposów. Po dwóch czy trzech dniach pomyślałem o dalszej podróży, nie miałem jednak zamiaru iść ku południowi, ale przeciwnie ku północy, gdzie byłem pewny, że leżał przylądek York, postanowiłem też podróżować morzem, bo dzicy darowali mi bardzo porządną łódź.
Zostawiwszy więc ową tratwę, która nas tu przez tyle niebezpieczeństw przywiozła, puściliśmy się znowu na morze, starając się jednak nigdy nie tracić z oczu zie-