Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/87

Ta strona została przepisana.

ani. z powody kruchości naszego statku. Przepłynęliśmy w pobliżu kilku prześlicznych wysp większych i mniejszych, a na jednej z nich, spotkałem na kredowej skale, pierwotne rysunki krajowców. Nie równały się one jednak z temi, jakie widziałem u dzikich około przylądka Londonderry, przedstawiały zaś same tylko postacie ludzkie z pominięciem zwierzęcych.
Wysiadaliśmy także od czasu do czasu na ląd stały i rozmawiali z naczelnikami rozmaitych plemion. Wszyscy z początku przyjmowali nas wrogo, ale potem w krotce na widok kija paszportowego łagodnieli. Raz zdarzyło mi się spotkać dwóch dzikich, którzy wymawiali parę słów angielskich, uczestniczyli oni w jakiejś perłowej wyprawie. Spytałem ich czy wiedzą gdzie z n a jdują się biali, wskazywali wówczas na wschód, w stronę przylądka York i mówili, że podróż ta trwać będzie wiele miesięcy. Ponieważ jednak byłem pewny, że przylądek ten leży ku północy, kierowałem się w tę stro nę, wiosłując dzień cały, a noc przepędzając na lądzie.
Żyliśmy głównie skorupiakami i jajami morskiego ptactwa. Wkrótce jednak życie to zaczęło się mi bardzo przykrzyć, głównie z powodu trawiącego niepokoju. Dzień po dniu opływaliśmy wybrzeża, zaglądali do każdej zatoki, do każdej wyspy, a nie spotkaliśmy żyjącej istoty i byliśmy prawdopodobnie setki mil oddaleni od celu naszej wyprawy.
Na domiar złego biedna Jamba, tak dzielna, tak radna zawsze, zaczęła upadać na zdrowiu i skarżyć się na znużenie. — Szukasz — mówiła mi — miejsca, o który m nie masz pojęcia, przyjaciół, których istnienia sam