Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/88

Ta strona została przepisana.

nie jesteś pewny. Przekonywałem ją, że wszystko skończy się wreszcie dobrze, byle tylko dalej miała odwagę znosić wspólnie ze mną ciężkie trudy podróży.



XIV.

Któregoś rana, gdy jak zwykle rozpoczynaliśmy dzienną wędrówkę i okrążali jakiś mały przylądek, niespodzianie ujrzałem maszty jakiegoś statku; jak się później przekonałem był to statek malajski. Skoczyłem na równe nogi, wołając do Jamby: — Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Jesteśmy ocaleni. — Krzycząc kierowałem łódź ku statkowi i płynąc jak mogłem najprędzej. Szybko dostaliśmy się do niego, bo stał na miejscu na bardzo płytkiej wodzie. Co dziwniejsze nie widać było na nim żywej duszy. Ujrzałem jednak na lądzie rodzaj chaty i tam się skierowałem, ale i to mieszkanie było puste, znalazłem tylko dużo wędzonych ryb.
Kiedyśmy z Jambą zwiedzali tę siedzibę, zjawił się jeden z Malajczyków od niego dowiedziałem się, że spotkałem wyprawę rybacką. Członkowie jej byli bardzo zdziwieni spotkawszy mnie i Jambę, ale skoro przekonali się, że władam ich językiem, przyjęli nas gościnnie na swoim statku. Powiedzieli mi, iż przybyli z wysp holenderskich, leżących na południe Timor i ofiarowali się zabrać mnie i Jambę do Kopang.
Serce mi uderzyło radością na tę propozycyę, kiedy ku memu wielkiemu zdziwieniu, a nawet rozpaczy