Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/90

Ta strona została przepisana.

Był to Port Essington, do którego dostaliśmy się po dwóch czy trzech dniach podróży, ale tu czekało mnie znów gorzkie rozczarowanie. Można sobie wyobrazić, co uczułem, widząc, że ta smutna, bagnista miejscowość była zupełnie opuszczoną, jakkolwiek posiadała jeszcze kilka zrujnowanych domów i ogrodów.
Dzicy powiedzieli mi, że była to osada karna, ale że musiano ją porzucić, gdyż z powodu otaczających bagnisk, panowała tu straszna malarya. Widziałem też wiele grobów. Żywności okolica dostarczała pod dostatkiem; owoce i różne jagody dojrzewały w ogrodach, a na bagnach gnieździły się chmary gęsi, kaczek, ibisów i różnych wodnych ptaków, a była ich taka obfitość, iż nieraz przysłaniały słońce swemi skrzydłami. Dzicy mieli osobliwy sposób ich chwytania. W chodzili w wodę po szyję, przykrywali sobie głowę liśćmi i nieruchomi oczekiwali, aż nadpłynie jaki ptak. Chwytali go wówczas za nogę i zanurzali w wodę dopóki nie utonął. Łapali w ten sposób niezmierną liczbę ptactwa.
Zabawiwszy kilkanaście dni w Port Essington, wróciliśmy do zatoki Raffles, gdzie wraz z Jambą zbudowaliśmy sobie chatę, bo powiedział nam kapitan Davis, iż przypływają tu statki z Port Darwin po mięso bawole; więc postanowiłem przebyć czas jakiś pomiędzy ludźmi, którzy znali Europejczyków i mieli nieraz z nimi stosunki. Zaledwie przecież osiedliłem się tutaj, gdy schwyciła mnie po raz pierwszy febra, nabyta zapewne jeszcze w bagniskach, otaczających Port Essington, ze wszystkiemi gwaltownemi przypadłościami zimna, dreszczy,