Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/91

Ta strona została przepisana.

i gorączki; a pomimo, że Jamba pielęgnowała mnie z największym poświęceniem, było mi coraz gorzej. Dzicy wszakże, którzy byli mi bardzo przyjaźni, wyleczyli mnie za pomocą różnych, ziół pozostało mi jednak straszne osłabienie i od czasu do czasu, wracały mi paroksyzmy febry.
Miałem gwałtowne pragnienie mleka, nie wiedziałem jednak zkądby go dostać, dzicy wówczas powiedzieli mi, że w okolicy znajdowały się bawoły należące niegdyś do dawnych osadników, które po ich odjeździe powróciły do stanu dzikości i gdym się poczuł więcej na siłach, postanowiłem zapolować na nie i schwytać samicę dla mleka.
Jamba naturalnie poszła także na to polowanie. Spotkaliśmy tropy bawole niedaleko naszej chaty, przy jeziorku. Każde z nas wlazło na gumowe drzewo i z tamtąd upatrywaliśmy zdobyczy. Po niejakim czasie ujrzeliśmy bawolicę, która pasła się spokojnie ze swem cielęciem i zbliżała ku nam.
Jedyną moją bronią był arkan, ze skóry kangura, do którego uczepiłem długą żerdź, oraz łuk i strzały. Gdy cielę podeszło ku mnie, zsunąłem się z drzewa i zarzuciłem mu arkan na szyję, tuż pod okiem matki, która smutnie ryczeć zaczęła.
To powodzenie tak uradowało Jambę, że i ona zsunęła się z drzewa i szła ku mnie, gdy nagle ogromny bawół wypadł z gęstwiny i biegł wprost na nią. Szczęściem Jamba na czas dostrzegła niebezpieczeństwo i z szybkością błyskawicy schroniła się na drzewo zanim ją bawół dosięgnął. Wołałem na nią, by starała