Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/92

Ta strona została przepisana.

się zwrócić jego uwagę na siebie, ażebym mógł zająć się cielęciem i jego matką. Rzuciłem żerdź, do której przywiązany był arkan, zostawiając zwierzęciu pozorną swobodę, ale wkrótce jak się tego spodziewałem, żerdź zaplątała się między drzewa i zatrzymała je ostatecznie.
Odbyło się wówczas powtórzenie sceny samicy wielorybiej i jej małego. Matka chodziła wokoło cielęcia widocznie bardzo zafrasowana lizała je i ryczała żałośnie. W tedy zsuwałem się znów z mego drzewa i zbliżyłem się do miejsca, gdzie Jamba krzykiem i ruchami z bezpiecznego schronienia zatrzymywała bawoła, który z wściekłościę grzebał racicam i ziemię w około. Nałożyłem strzałę na cięciwę i gotowałem się do strzału, gdy zwierzę posłyszawszy szelest, zwróciło się w moją stronę.
Była to straszna chwila, ale nie straciłem głowy i ufny w moją zręczność w strzelaniu i łuku, w które wprawiałem się jeszcze w Europie, dopuściłem bawoła na parę kroków i przebiłem mu prawe oko. Zachwiał się na nogach i ryknął z bólu. Wówczas Jam ba pełna przerażenia pośpieszyła do mnie, ale zaledwie stan ęła n a ziemi wściekłe zwierzę zwróciło się ku niej. Schron iła się za drzewo, a wtedy ja się pokazałem i znów zwróciłem na siebie jego uwagę. Drugi raz dopuściłem go dość blisko, ażeby być pewnym mojej strzały i trafiwszy w lewe oko, oślepiłem na dobre.
Biedny, bawół szedł teraz niepewny, zataczając się z bólu. W tej chwili zapomniałem zupełnie o chorobie i odzyskawszy na razie dawne siły, rzuciłem się