Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/96

Ta strona została przepisana.

dwa tygodnie po rozstaniu z kapitanem Davis. Staraliśmy się utrzymać łódź na powierzchni, bo było na niej wszystko cośmy posiadali, mój poczciwy stary pies, sło: dka woda, Żywność. Noc była okropna, stanowiła może jedną z najgorszych, jaką przeżyłem, ale w ciągu tylu przygód, zahartowałem się tak zupełnie na wszelkie niebezpieczeństwa i pociski srogiego losu, żem już na nic prawie nie zważał.
Można sobie jednak łatwo wyobrazić nasze straszne położenie, wśród olbrzymich bałwanów; uczepieni z żoną do maleńkiej łódki, walczyliśmy o życie pomimo śmiertelnego znużenia na wpół zalani wodą. Trudno nawet w to uwierzyć, iż w ten sposób przeżyliśmy noc całą; dwa marne prochy na bezbrzeżnym oceanie. Wyraźnie Pan Bóg nie chciał naszej zguby. Nieraz może byłbym zaprzestał tej walki, gdyby nie Jamba. Głos jej dodawał mi odwagi, krzepił i zachęcał
Nad ranem burza nieco ucichła i Jamba namówiła mnie, ażebym powrócił do łodzi, usiłując sama utrzymać ją we właściwem położeniu. Byłem tak skostniały, żem nie czuł własnych członków. Morze jednak uspakajało się widocznie i Jamba powróciła też do łodzi. Nie można jednak było myśleć o kierowaniu statkiem, a brzeg zupełnie zniknął nam z oczu i nie mogłem nawet zdać sobie sprawy gdzie jesteśmy.
Tak płynęliśmy jeszcze dzień cały, unoszeni falą. Dopiero nad wieczorem nastała cisza zupełna, Odpocząwszy wiosłowaliśmy znowu w:kierunku jak sądziliśmy ziemi, to jest na południo-zachód i rzeczywiście