Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/97

Ta strona została przepisana.

z wielką radością, ujrzeliśmy wreszcie skalistą wysepkę, na którą wylądowaliśmy szczęśliwie.
Wyspa miała pełno ptactwa, nie brakło więc pożywienia, ale za to nie było na niej wody i musieliśmy napocząć nasz mały zapas. Sądząc z zapachu jaki nas otaczał, byliśmy na wyspie guanowej. Teraz już wiewiedziałem, że byliśmy blizko Port Darwinu, ale minęliśmy go, uniesieni burzą.
Spaliśmy doskonale tej nocy i obudzili się pokrzepieni. Zaczęła też znów budzić się we mnie nadzieja, że pomimo wszystkiego, dostaniemy się do Port Darwin chociaż mimowolnie nałożyliśmy drogi.
Na morzu widać było kilka jeszcze wysp w niewielkiej odległości, poczem więc wylądowaliśmy na jednej z nich, że czas był prześliczny, posunęliśmy się szybko naprzód.
W kilka dni po burzy, gdyśmy wiosłowali spokojnie, zobaczyłem, iż twarz Jamby, rozjaśniła się nagle wyrazem szczęścia, jakiegom w niej nigdy nie widział i zrozumiałem od razu, iż jest to zapowiedź jakiegoś ważnego wydarzenia. Spoglądała w niebo i wzrok jej pełen inteligencyi błyszczał tak, jak błyszczały gwiazdy nad nami. Pytałem ją co to znaczy, ale nie dała żadnej odpowiedzi, a ja wniosłem stąd, iż jest przekonaną, że zbliżamy się do Port Darwin i byłem także uradowany, iż w końcu dobijamy przecież do celu podróży.
Niestety! zamiast tego oczekiwało mnie jedno z tych rozczarowań, które może człowieka pogrążyć w najczarniejszą rozpacz.