stantego zaczynającego się coraz więcéj niepokoić zuchwałością prasy. To pewna, że odtąd nigdzie się już nie spotkać z podpisem Morawskiego w żadném piśmie czasowém. Jeżeli cywilni, jak Kiciński, Brykczyński i inni dostawali się do kozy — jakaż kara mogłaby spotkać żołnierza, choćby w stopniu jeneralskim, gdyby odważył się był lekceważyć nieukontentowanie w. księcia. Jego przekład Andromachy mający być przedstawiany w teatrze warszawskim już go trwogą nabawia, jak to widać z listu pisanego do Jędrzeja Koźmiana: „Niechże w przypadku pytania się o tłumacza, nie wymieniają tam mego nazwiska. Daliżby i mnie i sobie. Proś o to Osińskiego. Może téż ostrożność niepotrzebna i nikt się ani spyta biorąc mój przekład za Dmóchowskiego tłómaczenie.“
Mimo téj obawy, Morawski, jak to ktoś zauważał w jego nekrologu[1] umiał gwałtowność i straszne gniewy w. księcia najprędzéj rozbroić, to dowcipną odpowiedzią, to stanowczym wyrazem głębokiego przekonania. Umiał także prawością swoją i najwyższym taktem zasłaniać nie-
- ↑ Dziennik Poznański Nr. 292 z r. 1861.