A cóż ty się, godzino, ciągniesz tak żmudnie,
gdy każdy ton z katedry, jak kamień w studnię?
I pocóż ty, katedro, na śpiew się silisz?
Pamiętamy sto pieśni i obelg tyleż!
A cóż ty, łbie skrzypiący, tak lśnisz zdaleka?
Czego piorunem ciskasz z wyżyny żłobu?
Orły nam twoje skąpią chleba i mleka!
Uspokój gromy! Nakarm, odziej nas, obuj!
Mucha krąży po nodze, przy uchu bzyka,
gra pająków słonecznych oczy zachwyca,
Coraz głębszy na ławce ślad scyzoryka.
Wist na zapałki! Dureń i Szubienica!
O, żeby tak te blaski, co cieszą oko,
ułowić i uwięzić w przejrzystem szkliwie!
Na drugim końcu izby, we mgle, wysoko,
łysy łeb dyrektorski pieje fałszywie:
O tem, że hejnał złotych trąb,
że hełm, i hymny, i przymierze,
że symbol, i kwiecisty zrąb,
i Wieczność, i graniczne wieże,
jaki ogrodnik chwasty rwał,
i jakie wzrosły laurów tłumy!
Lecz sławiąc rozmaryny chwał,
nie wspomniał nic o liljach z gumy.
Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/17
Ta strona została przepisana.