Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Andrzej i Bogdan! Przyjaciele. Dwa duchy
niepokoju. Czy zmowa tajna ich wiąże?
Bo wspólne mają myśli, wspólne odruchy
i każdy czyn ze wspólnych wypływa dążeń.
Serca nadmiar tętni w nich, a ten rytm głuchy
rozgrzewa kąty karców i karty książek.
Nie ujdzie trzepotliwej, czułej uwadze
źdźbło światła, zaplątane w najgęstszej bladze.

Gdziekolwiek wędrujące palce się kładą,
dłoń z najgłębszych popiołów iskrę wygrzebie.
Bogdan włosy miał ciemne i cerę śniadą,
jasny był Andrzej, niby złociste źrebię.
Obaj — przed koleżeńską gwarną gromadą
wyrzucali pomysły, wyższe od siebie,
z piersi, od natłoczenia wzruszeń obrzmiałej:
niemianowani szkoły wodzowie całej.

Z pyłu, z przeciągłych gwizdów, z wiatru, z kamieni
ich młodość nieczesana brała kolory.
Ulicznicy! Bułkami bruku karmieni,
rośli w żywe, krzyczące kamieniotwory,
i szli tak, szorstkiem słońcem rozpromienieni,
pijąc kropelki światła porami kory.
Głusząc fabrycznych syren melodję grubą,
oni byli dzielnicy ryczącą tubą!

Inni kroczą po ścieżce z mchu. Dla nich świat
nieubłaganą miał twarz i łapą burą
nasiona nienawiści do serc im kładł,