czy butlę podajesz, ciężarem nalaną,
co burzy się, gruba i słodka,
czy pstre marcepany, rozgwiazdą i ljaną
wieńczone, do stóp ścielesz paniom i panom,
ach! uśmiech słoneczny cię spotka,
i w rąk podstawionych skarbonkę gliniana
grosz kapnie i zalśni jak płotka!
Patrz! Droga przed tobą z błyszczących
pieniędzy
z banknotów jest dom, z monet — wieże.
Pójdź za mną! Nie wracaj, nie wracaj pomiędzy
tych, z kim cię nie łączy nic więcej prócz nędzy!
Ja głód twój uśmierzę, i śliwki dam świeże,
i ustom dzban wina odmierzę!“
Tak nęci i korci wędrowiec Andrzeja,
tak śliskiem go wabi spojrzeniem.
Rozdziela ich tylko wąziutka mierzeja,
zasłana i światłem i cieniem.
Zasłuchał się Andrzej w tej mowy tok wartki,
lecz nie grenadina, nie sorbet,
nie połysk diamentów otwiera mu wargi
i oczy wysadza mu z orbit,
nie bursztyn puls krwi w żyłach budzi mu żywszy
i szyję rumieńcem powleka.
Namyślił Się Andrzej i, czoło zmarszczywszy,
tak rzekł do Czarnego Człowieka:
Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/29
Ta strona została przepisana.