I chmur granatowy rozstąpił się zwał,
i księżyc wypłynął i łbem wgórze stał.
Za szyb mętnem szkłem, szczerząc gonty i blachy,
widniały w księżycu łamiące się dachy,
na których szeptały, jak ćmy, skrzydła cisz,
i skradał się kot, i po krokwiach szedł wzwyż.
Andrzej mówi: „Matko miła,
lada dzień dostanę pracę“.
Na czole matczynem zaduma zawiła,
i blask się po rzęsach kołace.
Andrzej mówi: „Droga, matko,
wiesz, czem będę? Pikolakiem“.
Spojrzenie matczyne pod gęstych bruzd siatką
zalśniło pytaniem dwojakiem.
Płynie cisza. Andrzej milczy.
Kot na dachu. Oczy kota
to migną zpodełba, jak głodny wzrok wilczy,
to błysną, jak dwie krople złota,
to rosną jak banie, to z chmur lecą wdół,
to wieją fosforem przez szpary.
I Wire każde oko, i pęka przez pół,
i teraz ich świecą dwie pary.
A jedna z tych par podlatuje wciąż wyżej,
druga para świeci niżej.
Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/33
Ta strona została przepisana.